Krzysztof Martwicki I nagroda w kategorii proza
Krzysztof Martwicki godło: żur z kiełbasą (Płońsk)
I nagroda w kategorii proza
Szymon
Wola Bystrzycka koło Wojcieszkowa na Podlasiu. Tam mój dziadek, Szymon, był kołodziejem. Prawie nic o nim nie wiem, bo gdy miałem pięć lat, wyjechaliśmy do Brazylii, ale podobno jak Wola Wolą, takiego stelmacha, jak dziadek, nie było, nie ma i nie będzie.
Zjeżdżali się do niego z Łukowa, z Radzynia, ba, aż spod Lublina, żeby wóz obstalować. Furmanki robił z zakładkami i bez, wozy drabiniaste, węglarki, fury zwykłe i przedłużane. A dziadkowe żelaźniaki pasowne były jeden w drugi, że wypisz wymaluj!
Raz sama hrabina Plater-Zyberk chciała zamówić wolant. Kładła na stół prawdziwe pieniądze, ale dziadek nie chciał. Mówił, że się nie podejmie, bo żeby, łaskawa pani, wolant zrobić, trzeba mieć błękitną krew, a moja, o!... I drasnął sobie nożem po palcach. Tylko czerwona. Nie da rady! Nie pomogło, kiedy hrabina powiedziała, że w jej herbie koło, a więc – ona herbowa i on kołodziej – to pokrewne dusze. Nic nie wskórała, dziadek uparł się i wolantu nie zrobił.
Dziadek stelmaszył, a ojciec patrzył, słuchał i uczył się. Do piast najlepsze brzozowe albo jesionowe. A na szprychy to dębina, powoli strugana na kobylicy ośnikiem. Ale wszystko trzeba przejrzeć sercem. Drzewo poznać, jak jeszcze stoi. Obejść, dotknąć, zobaczyć, jak się wiatr w gałęziach. Układa i czy mu wygodnie. Wiatr niby wichrzyciel ślepy i wieje, kędy chce, ale jak mało który zna się na drzewach. Przenika, suszy, daje siłę i smak. Wiatr to duch. Nim się drzewo obali, trzeba posłuchać liści. Czy grają składnie i czy nie zaświstują. Bo jak szum się zmienia w świst, to drzewo jękliwe, korzenie ma chore i mało wiele pije ziemię. Taki świst znaczy, że drzewo puste. Zdaję się, że widzisz pień i gałęzie, a to już tylko pstra mgła. Z takiego nigdy nie zrobisz sztylwagi czy orczyka. Konie szarpną, zerwą, pójdą henże w dal, i szukaj wiatru w polu! Ze świstnego nic nie zrobisz.
Tak mówił dziadek, a ojciec słuchał i uczył się. Kiedy potem patrzyłem na jego robotę, rozumiałem, że to wszystko pamięć. W jego mięśniach i oddechu, w nim całym, skupionym nad kołodziejski rzemiosłem. Jego palce powtarzały te same, dziadkowe gesty. Nad jego głową unosiły się sprawdzone miary i prawidła. W ujęciu piły czy hebla była tamta bezbłędna pewność, z jaką należy ciąć drewno. Tak ciąć, by nie zepsuć, bo poprawić nie sposób. Ojciec dodawał coś od siebie, z własnego pomyślunku, ale głównie było to pamiętanie. Przecież wszystko jest pamięcią.
Nie znałem dziadka Szymona i nie umiałem za nim tęsknić. Ale patrząc na ojca, widziałem ich obu.